"Tik, tak… Tik, tak…" – tyka zegar na ścianie przypominając Amel, że chyba pora na sen. Amel jednak przez ostatnie godziny ostentacyjnie olewa biedny czasomierz, zagłębiając się w książce.
Za namową panienki Mai przeczytałam cykl zwany "Century" autorstwa pana Pierdomenico Baccalario. Nie będzie ten wpis jednak recenzją, gdyż recenzji pisać nie umiem. Będzie to raczej pewna refleksja.
"Century" to kolejny lekki cykl przygodowy adresowany do młodszego czytelnika. Tak się zastanawiam tylko, dlaczego? Dlaczego lekkie cykle przygodowe są adresowane do młodszego czytelnika?
Lubię czasem przeczytać coś trudniejszego – dość niedawno skończyłam lekturę "Silmarillionu" na ten przykład. Zastanawiam się tylko, dlaczego sztucznie twierdzimy, że lekka literatura musi być dla dzieci, a dorosłym wypada już wyłącznie czytać poważne prace filozoficzne, dramaty psychologiczne i rozprawy etyczne.
Jechałam Pendolino! I to zupełnie niepotrzebnie! Tak, musiałam wykrzyczeć te wieści, to teraz już można przejść do bardziej chronologicznego porządku zdarzeń.
Jak wspominałam, byłam wczoraj i dziś na weselu kuzynki. Kilka faktów z wydarzenia:
Premièrement: zaśpiewałam, co zapowiedziałam.
Deuxièmement: natańczyłam się tak, że pewnie moment mojego bliskiego zapoznawania się z parkietem w pozycji leżącej będzie przyczyną śmiechów i żartów do mojej trzydziestki włącznie.
Troisièmement: już przy pierwszym daniu zalałam sobie sukienkę zupą.
Quatrièmement: jak myślicie, kto złapał wianek? Tak, zgadliście!
Cinquièment: i to wszystko zupełnie na trzeźwo. Słowo honoru!
Jeśli chodzi o orkiestrę, to sobie marzę, że na moim weselu (tak tak, też Ci współczuję, "Dear Future Husband") musi być podobnie – nie za dużo Discopolo, dużo klasyków i utwory tak polskie, jak zagraniczne. Nawet moją dedykację z okazji dwudziestej pierwszej (oczko!) rocznicy ślubu rodziców zagrali, szacunek ogromny (Europe – "Carrie"). Natomiast "Słowo jedyne Ty" jako utwór do pierwszego tańca mnie kompletnie zaskoczył. Ponoć taniec wyszedł pięknie, a tekst oczywiście mnie wzruszył tak, że łzy miałam w oczach, ale ja chyba jednak siłą zaciągnę Nieszczęśnika do czegoś o bardziej wzruszającej melodii. Może wykonam ukłon w stronę Mai i zaproponuję "Thinking out Loud"?
Chciałabym napisać, że jedzenie było dobre, ale nie mam do tego prawa, ponieważ zorientowawszy się, że wśród dań jest kaczka, nie skosztowałam już niczego innego. Napiszę więc: "Kaczka była dobra". No, ale chociaż mogę pozytywnie zaopiniować wszystkie (co do jednego) ciasta – teraz chyba waga pode mną skruszeje!
Czy coś jeszcze pozostaje do napisania? Tradycja Skandyjska mówi, że wesele jest udane, jeśli jest piękna pani młoda (moja rodzina, więc na pewno spełnione), przystojny pan młody (wierzę w gust Oli, spełnione), dobre jedzenie (spełnione), dobre piwo (nie wiem, ale tata twierdził, że spełnione), a do tego jeszcze walka. Jeśli zaliczyć moje zmagania z parkietem, to… spełnione.
"Ranne Zorze" odśpiewane, pouciekaliśmy do łóżeczek i następnego dnia się zaczęło… Jako, że rodzice zapragnęli sprawdzić czwarty warunek Skandyjskiego udanego wesela, nie mogli prowadzić, z resztą postanowili zaczekać na poprawiny i wracać jutro. Ja jednak musiałam być w poniedziałek w domu, gdyż obiecałam jeszcze koledze, że powtórzę z nim przed jego ustnym angielskim, który ma we wtorek, a ja już wiem, jak bym go nastraszyła, wytykając błędy w dzień egzaminu. Uznałam więc, że wrócę pociągiem.
Dzięki temu, że do naszej wspaniałej miejscowości pociąg nie zajeżdża (autobus też nie), oznacza taka podróż ponad pięć godzin w pociągu, następne pół godziny w autobusie i kolejne czterdzieści minut pieszo. Pięć godzin w pociągu się przeboleje, a i do spacerów nawykłam, więc nie przewidywałam żadnych problemów. Zapomniałam o kilku faktach, o których już za moment.
Wstałam dość rano, by zdążyć do kościoła, gdzie tata mnie zostawił, a stamtąd uznałam, że jakoś na pociąg się dostanę. Były to moje pierwsze osobiste perypetie stolicowe i informuję niniejszym wszystkich Czytelników tego bloga, że Warszawiacy Warszawy nie znają. Przed kościołem znajdował się przystanek tramwajowy, jednakże na pytania, jakim numerem dostanę się na dworzec, każdy tylko robił wielkie oczy. Dowiedziałam się ostatecznie… Zastanawiam się tylko… Czy naprawdę musiała mi to wyjawić dopiero francuska? Swoją drogą, wiecie, że u nich w tramwajach gada Tomasz Knapik? Jak to usłyszałam, cała się podnieciłam.
Na dworcu (swoją drogą pięknie oprowadnicowanym i udźwiękowionym) poprosiłam o bilety na najbliższe połączenie do Giżycka i podróż rozpoczęłam, wyjeżdżając o godzinie 10:25 pociągiem Pendolino – czułam się jak jakaś Celebrytka albo chociaż Milionerka. Wiecie, że w tych pociągach są darmowe napoje? I gniazdka? I obrajlowane fotele? I komunikaty głosowe? I… Nieważne.
Moja pierwsza przesiadka wypadała w Iławie Głównej. Zagłębiłam się więc w tym wygodnym siedzisku, oparłam głowę o powieszoną nad oknem kurtkę i… zasnęłam – jednak cztery godziny snu pokutują. Wyobraźcie sobie moje przerażenie, gdy obudziłam się i zorientowałam, że pociąg stoi…
– Jaka to stacja? – Zapytałam, przerażona.
Całe szczęście była to Iława. Szkoda, że tego nikt nie nagrał – z telefonem i laską w jednej ręce, kurtką w drugiej leciałam, by zdążyć wyjść przez drzwi. W skali najdziwniejszych sposobów wysiadania z pociągów od jednego do dziesięciu na pewno zasłużyłam w oczach konduktora na jedenaście punktów. Szczególnie, że… A nie, to zaraz dodam.
W następnym składzie, którym miałam dojechać do Olsztyna Głównego, byłam tak podenerwowana, że gdy tylko usłyszałam w zapowiedzi nazwę rozpoczynającą się od litery "O", chciałam wysiadać. W ostatniej chwili zorientowałam się, że Olsztyn nie jest Ostrudą.
Myślałam, że to koniec zajść tego dnia. Ludzie, ale się myliłam! Pamiętacie, jak wspominałam o czterdziesto minutowym spacerze? Do Warszawy dojeżdżałam samochodem, na samą ceremonię. Nie brałam nic ze sobą. Czterdziesto-minutowy spacer w stroju weselnym nie trwa czterdziestu minut.
Pajper prosił, Pajper ma. Mam nadzieję, że nic nie popsułam.
"Sowi problem Rivii"
Magozeta, 18 maja 2018r
Wydanie specjalne
"Oddajcie nam nasze sowy!" – tymi słowy uczniowie Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Rivii rozpoczęli kolejny protest skierowany przeciw zmianom prawnym w placówce.
Zgodnie z nowym prawem obowiązującym w szkole, uczniowie (za wyjątkiem ósmoklasistów) nie mogą posiadać żadnych zwierząt. Dyrektorka szkoły, profesor Dorota Osecka, argumentuje swoją decyzję problemami w utrzymaniu tak dużej ilości sów. "Coraz wyższe zarobki wpłynęły na ilość ptaków, jakie przywożą uczniowie." – tłumaczyła dla redakcji Magozety profesor Osecka – "W 1990 roku łącznie opiekowaliśmy się trzydziestoma ośmioma okazami, w roku 2015 było już ich ponad dwieście." Komentarz poszerza woźny szkoły,: "To jest problem zarówno żywieniowy, jak higieniczny." – tłumaczy pan Kaczor. – "Utrzymanie czystości w sowiarni staje się po prostu niemożliwe przy tej ilości latających w powietrzu piór, żab i innych treści, o których nawet nie będę wspominał."
Argumentacja kadry nie przekonała jednak uczniów, którzy zapowiedzieli zbojkotowanie nadchodzących egzaminów specjalizacji magicznych, zwanych właśnie "Sowami". "Rozumiemy trudności związane z obecną sytuacją, uważamy jednak, że każdy ma prawo do posiadania swojego zwierzęcia szczególnie, że Rivia nie dysponuje odpowiednią ilością ptaków do utrzymywania kontaktów z rodzinami przez wszystkich uczniów, co jest szczególnie ważne dla pierwszoklasistów." – Tłumaczyła dziś rano dla Redakcji Weronika Sianecka, uczennica ósmego roku.
Mateusz Rydzyński – kontrkandydat na posadę Ministra Magii wyraził już swoje oburzenie zaistniałą sytuacją. Jak oświadczył dziś rano na konferencji medialnej, nie umie nawet sobie wyobrazić, jak mogło dojść do obecnego skandalu, co tylko wskazuje na niepewną i wręcz dyskryminującą politykę rządu. Jutro, to jest 19 maja, o godzinie 11:00 w Parku Ministerstwa Magii z inicjatywy Rydzyńskiego odbędzie się marsz pod hasłem "Pozwólmy sowom chuchać!".
Egzaminy "Sowy" mają rozpocząć się 21 maja. Dyrekcja szkoły prosi uczniów o zawieszenie protestu na ich czas. Jednocześnie studenci podkreślają, że, tu cytuję Anonimowego korespondenta, "Jeżeli szkoła się nie ugnie, to oni będą mieli problem z organizacją drugiego terminu."
A. R. W.
"If you’re happy happy happy, clap your hands!" Od dziś będzie to mym hymnem, przynajmniej do piątku. I moja radość nie bierze się wcale z tego, że zdałam angielski ustny na 30 punktów, no dobra, z tego też. Raczej chodzi jednak o to, że aż do przyszłego piątku mam maturalny spokój, a poza wszystkim pozostają już tylko 3 egzaminy, 5 za mną! Energia tak mną targa, że chyba potrafiłabym teraz się zerwać i zacząć tańczyć, a patronusa wyczarowałabym i bez różdżki.
Zastanawialiście się kiedykolwiek, co byłoby waszym patronusem? Zawsze marzyłam, że byłby to łabędź, ale… Przecież to nie są zwierzęta, jakie się szczególnie lubi albo takie, jakich się pragnie – raczej okruchy świadomości, o których istnieniu często sami nie wiemy.
Właśnie, co do okruchów świadomości… "peculiar sort of". Dziś odkryłam, że znane jest mi takie określenie. Nie wiem, skąd, nie wiem na co, poco i dlaczego. Pewnie mama mi nad kołyską włączała jakieś wykłady z Oxfordu i stąd to całe spaczenie. Faktem jest, że sama się siebie troszkę przestraszyłam. Wyobraźcie sobie – na egzaminie… "We are such a peculiar sort of nationality". Zawał serca murowany.
Chyba mój telefon uznał, że to już za dużo dla jego biednego procesora, bo on się "peculiar" nie czuje i… odszedł do krainy wiecznych… jabłek? Wyobrażacie sobie Apple'owski raj? Na pewno na bramie mają wypisane złotymi literami "It will be amazing!" Jest to z pewnością kraina Macem i iOSem płynąca, gdzie czas się zatrzymał, bo żaden Apple Watch nigdy się nie zepsuł. Istnieją jednak szlachetniejsze sposoby kończenia żywota, niż wypadanie z ręki biednej, zestresowanej maturzystki.
A co jeśli ta biedna, zestresowana maturzystka nie używała "Apple Music", tylko "Spotify"? Jeśli była taka okrutna, że usunęła z telefonu aplikację "Muzyka", bo ją drażniła na ekranie? Czy ten iPhonik będzie już na zawsze skazany (dosłownie) na "Sound of silence"? Przepraszam, iPhonie, skrzywdzony kolego, przepraszam dziś wszystkich was; żałuję za wszystko, to moja wina jest!
Miałam to pokazać jutro, ale nie wiem czy zdążę, a więc będzie przedwcześnie.
Jak dopiero co wspominałam, w sobotę jedziemy na weselę do Warszawy. Z tej racji też jakaś okazyjna piosenka by się przydała.
Najbardziej żałuję tego, że nie będzie to ani mój pierwszy, ani drugi, ani nawet trzeci pobyt w Stolicy, a nigdy nie miałam okazji, by na spokojnie ją zwiedzić, poznać.
Co się kojarzy, jak się powie "muzyka" i "Mazury"? Oczywiście, że szanty. Wyłamię się z tradycji.
Już za chwilę, już za moment jedziemy na wesele kuzynki – do Warszawy. A jak pojedziemy, to zaśpiewam tak.
Tak, poproszę trzy kilo, bo normalnie tego wpisu zacząć się po prostu nie da. Nie po tym, czego mój biedny mózg doświadcza przez ostatnie cztery dni. Tych jednak z Państwa, którzy oczekują doniesień maturalnych, muszę przeprosić, ale na razie ich nie będzie. I tak już dostatecznie często dziś mówiłam rodzince "Nie wiem". Jestem w stanie, w którym jutro na ustnym angielskim na pewno zacznę mówić o sumie wyrażeń ciągu geometrycznego.
Z drugiej strony chciałam usilnie dać znać, że żyję. Weny jednak brakło, aż znalazłam taki szablon do szybkiego odmachiwania wpisów na blogu Jamajki. No to szybko odmachnijmy.
1. Jak mija twój dzień i na co czekasz w najbliższej przyszłości?
Dzień mija dość miło, jak na maturalny. Siedzę sobie w koszuli nocnej na łóżku i do was klepię te słowa, udając, że jeszcze umiem powiedzieć choć jedno treściwe zdanie.
Na co czekam? Na pizzę. Kochani, zrobię wszystko za pizzę, byle taką dobrą, z dużą ilością składników! Muszę przekonać rodzinkę, by w sobotę zamówić!
2. Jaką cechę najbardziej w sobie lubisz i dlaczego?
Chyba wzrost i datę urodzenia. Często mi ta cudowna wysokość od podłogi do głowy przeszkadza, ale z drugiej strony nie ma takiego miejsca, w które się nie wcisnę; takiej szpary, w którą nie wejdę.
Data urodzenia? No słuchajcie, piszecie egzamin i nagle… Macie łzy w oczach ze śmiechu, a biedna komisja zastanawia się, czy to pierwsze symptomy ataku nerwowego.
3. Jakie jest największe wyzwanie, jakie do tej pory spotkało Cię w życiu i jak je przezwyciężyłaś?
Teraz wydaje się to śmieszne, ale pierwsza samodzielna wyprawa do Olsztyna, z autobusem, pociągiem i dojściem pieszym. Co krok miałam wizję takiej klapki, która się pode mną otwiera i zrzuca w jakąś dziurę. Zawsze bałam się "Alicji w Krainie Czarów", jak mama mi to czytała, strasznie płakałam. A jak przezwyciężyłam? No, doszłam wreszcie. I już następnego dnia chciało mi się z tej mojej paniki śmiać.
4. W czym jesteś mistrzem lub expertem?
To przecież oczywiste, we wszystkim, niepotrzebne, skreślić!
Trudno powiedzieć, ale chyba wychodzi mi jakoś rozładowywanie atmosfery. Jak ludzie się pokłócą albo jest nerwówka, zawsze mnie wołają. A najgorsze, że ja nie wiem, jak to robię.
5. Czego dotyczył twój ostatni sen, jaki pamiętasz?
O, dziś w nocy śniło mi się, że jechałam metrem w Warszawie, ale tam podawali komunikaty po francusku, w dodatku po każdej stacji mówiąc, jaka jest prędkość, przyspieszenie i odległość między kolejnymi stacjami. To było dziwne.
6. Kto wie o tobie najwięcej?
Natalia, bez dwóch zdań. Ona wie o mnie chyba więcej, niż ja sama. A teraz główcie się, kim jest Natalia, poczujecie się, jak ja dzisiaj od 09:00!
7. W jakiej pozycji śpisz najczęściej?
Nie mam pojęcia, jak się trafi, ale zasypiam zwykle na boku.
8. Gdybyś miała wehikuł czasu (taki jak Tardis), i mogłabyś przenieść się gdziekolwiek w czasie i przestrzeni, gdzie byś się przeniosła?
Do 1822 roku, do domu pana Mickiewicza. A potem zrobiłabym mu taką aferę za "Dziady", że biedak by miał uraz do końca życia.
9. Dlaczego twój ulubiony kolor jest twoim ulubionym kolorem?
Nie mam ulubionego koloru. Zawsze jednak, jak mnie ludzie pytają, mówię, że czerwony. Po prostu, coś musiałam wymyślić na te wszystkie "What is your favourite colour?". A "red" było tak łatwo zapamiętać.
10. Kiedy ostatnio śmiałaś się tak, że bolał cię brzuch, boki, nie mogłaś złapać oddechu itp.
Wczoraj, na maturze. Bałam się autentycznie, że mnie wyproszą. Kto pisał, wie, dlaczego.
Seria – jak to dumnie i głupkowato za razem brzmi… Jakim innym słowem to jednak inaczej nazwać? No, seria. Chciałabym wam pokazać troszkę tego, co u mnie gra w głośnikach. Nie można tej listy zaś otworzyć inaczej.
Kiedy ostatnio byliśmy nad morzem? Dwa lata temu. Jako, że już miłość do kajakarstwa w mym sercu rozwinięta trwała, wybrałam się spływem kajakowym wokół Półwyspu Helskiego. W jego trakcie poznałam studentów Akademii Morskiej, którzy przez cały czas opowiadali mi o tym, gdzie pływali, jak to jest na morzu, co czeka za horyzontem… Zaprosili mnie do swojego miasta – Gdyni, prawdę mówiąc nadal z zaproszenia nie skorzystałam.
Zapragnęłam wtedy poznać morze bliżej- niemożliwe z tytułu niewidomowatości, ale marzę, by naprawdę popłynąć na statku w rejs. Odkryłam też, że pewnie nigdy nie zrozumiem miłości do morza – takiej, jaką u nich dojrzałam. W pewien sposób jest to coś, czego ja, Mazurski Mazurek, nigdy nie pojmę.
Zaczyna się ostatni weekend mojego spokojnego życia, już za momencik usiądę przed kilkoma kartkami, przeczytam kilka słów i na mej twarzy wykwitnie wyraźnie czytelne "Quoi?" Ja natomiast spędzam swe ostatnie chwile, zajadając się pierniczkami przywiezionymi przez Krzyśka z Torunia i oglądając "Qu'est-ce qu'on a fait au Bon Dieu?" – serdecznie polecam! To jest los maturzysty! A, no i jeszcze jest po północy, a ja coś z łóżkiem nie mogę się porozumieć w sprawie snu. Ono woła: "Chodź, Amel!", ale ja dzielnie odpowiadam "Sorry, I do'nt understand!"
Jako, że o maturze już śnię (tak, śniło mi się, że zamiast na francuski poszłam przypadkiem na historię), chyba trzeba wstawić coś okazyjnego.
Z drwiącym uśmieszkiem skierowanym ku wszystkim tegorocznym maturzystom, Amel
Gdy czas tak płynie z wolna,
rozsiewa zioła maj,
nas czeka już gotowa
matura, uczniów raj!
Nas czeka już gotowa
matura, uczniów raj!
I zdać jest ją tak trudno,
w koszmarach o niej śnię,
na jawie zaś, cichutko
o czerwiec modlę się!
Na jawie zaś, cichutko
o czerwiec modlę się!
Lecz choć nie jestem zdolna,
pierniczki tylko jem!
Już kwitnie wokół wiosna,
ja wciąż nie uczę się!
Już kwitnie wokół wiosna,
ja wciąż nie uczę się!
Na co mi wszystkie wzory,
na co pojęcia są?
Film włączam sobie dobry
i czuwam całą noc!
Film włączam sobie dobry
i czuwam całą noc!
A ona, ona, ona
cóż biedna robić ma?
Taka już uczniów dola,
za rok zdam jeszcze raz!
Taka już uczniów dola,
za rok zdam jeszcze raz!
Opóźniaki to są takie malutkie, zielone lub niebieskie stworki. Mają cztery małe nóżki, trójkątne główki i parę niebieskich skrzydełek. Prawie nikt ich nie widział, bo są bardzo małe i bardzo szybkie. Czasem ktoś zapyta: "Czy tam coś nie mignęło?" Wszyscy zaraz odpowiadają, że nie, na pewno mu się przywidziało. Nikt się nawet nie domyśla, że widział Opóźniaka.
Celem Opóźniaków jest opóźnianie wszystkiego, co opóźnić można. One tak wplątują się we włosy, ubrania i tylko szepczą do uszka, jakie to ciekawe rzeczy można robić, przypominają o książeczkach na półce, filmach czekających obejrzenia, pogodzie zachęcającej do spacerowania. One nie są złe, po prostu chcą dla nas dobrze.
Szczególnie wiele Opóźniaków można spotkać w rządzie. One już czekają pod ścianami na wchodzących do sejmu polityków. Podobnie jest w sądach, w urzędach. To dlatego, że bardzo lubią się śmiać, a w takich miejscach ze śmiechu wręcz pękają.
Zawsze zastanawiało mnie tylko, jak Opóźniaki powodują korki. Może tak zagadują tego kierowcę z przodu, aż zapomina, że miał jechać?